Ameryka Samochodem cz. 9/10 - San Francisco

Ameryka Samochodem cz. 9/10 - San Francisco – główne zdjęcie

Zbliżając się autostradą do miasta spodziewaliśmy się podobnej łuny do tej nad Las Vegas. Owszem – łuna była – zaczęło się od świateł lotniska w Oakland (właściwie „przedmieścia” San Francisco). Zaskoczyła nas pogoda – jeszcze na kilka mil przed SF była piękna gwiaździsta noc, czyste niebo, księżyc na dwie noce przed pełnią. Chwilę później nad miastem zawisła gigantyczna mgła (chmura?), racząc nas w delikatną mżawką. Kiedy zjechaliśmy z mostu Bay Bridge, skręciliśmy się w - stronę (jak mówią nasze dziewczyny) „ścisłego centrum” SF, a sceneria była bajkowo-komiksowa.

Wyobraźcie sobie: noc, mdłe światło zza chmur, specyficzna mgła opadająca nagle na miasto, drapacze chmur w śródmieściu, których co prawda nie widać aż po iglice, ale czuje się ich obecność… Wspaniała, trochę mroczna atmosfera – takie Gotham City w lekkim deszczu.
Hotel (The Union Square Plaza Hotel przy Geary Street) znaleźliśmy błyskawicznie, okazał się trochę gorszy niż nasz standardowy motel Travelodge, ale zyskiwał na jednym: LOKALIZACJI. Położony tuż obok ŚCISŁEGO CENTRUM San Franciso okazał się świetną bazą wypadową do zwiedzania miasta z pomocą jego środków komunikacji publicznej. Po małym odpoczynku i supporcie, zebraliśmy się w końcu i po północy ruszyliśmy w miasto. Spacer po pobliskim Union Square (tekst „ścisłe centrum” zaczyna być znakiem rozpoznawczym naszej wyprawy). Okazało się, że o tej porze SF już kładzie się spać (przynajmniej ścisłe centrum) i ostatecznie zasiedliśmy w jedynym w okolicy czynnym irlandzkim pubie.

Wczoraj, tj. we środę 6.05. zebraliśmy się przyzwoicie i już ok. 11-tej zajadaliśmy się śniadaniem w „Lori,s” – klasycznej amerykańskiej knajpie, w której siedzi się w czerwonych, skórzanych  lożach, na podłodze jest szachownica, a pani kelnerka grzecznie  dolewa kawy ze dzbanka…  Po śniadaniu udaliśmy się na klasyczne zwiedzanie San Francisco. Najpierw przejażdżka słynnym „tramwajem linowym” – Cable Car – po przedziwnych uliczkach SF – góra dół, góra dół… potem spacer po Chinatown (zakupy do Marcina aparatu) w stronę Coit Tower. Spod wieży rozciągał się piękny widok na zatokę  i… Golden Gate, którego nie było.

Otóż, o ile zrozumiałe było, że nie widzimy tego legendarnego mostu (mam wrażenie, że co i rusz używam słowa „legendarny” – jeśli tak – wybaczcie) wjeżdżając do miasta, o tyle nazajutrz, gdy przy pięknej pogodzie wybraliśmy się na Coit Tower – spodziewaliśmy zobaczyć to cudo inżynierii, które (jak nam powiedziano) z tego miejsca miało być widoczne w całej okazałości… Jakież było nasze zdziwienie, gdy po pokonaniu kilkudziesięciu ostatnich stopni na parking pod wieżą (ufundowaną przed laty przez bogatą obywatelkę SF) – NIE ZOBACZYLIŚMY MOSTU… Widok na zatokę wspaniały, na pierwszym planie tętniące życiem nabrzeże Pier 39, a miejsce w którym teoretycznie powinien być most – spowite mgłą…
„Nie tak się umawialiśmy” chciałoby się powiedzieć, no ale cóż – musieliśmy się uzbroić w cierpliwość i czekać…

Z Coit Tower zjechaliśmy autobusem (wcześniej, przed przejażdżką tramwajem wykupiliśmy dzienne bilety na publiczną komunikację za jedyne 11$/os.) do wspomnianego Pier 39, które można określić jako coś na kształt zabudowanego sklepami i restauracjami drewnianego molo. Największą atrakcją niewątpliwe są tu Sea Lions – Lwy Morskie (jak dla mnie – ot, większe foczki), które wylegują się – w liczbie sztuk kilkaset – na przybrzeżnych pomostach i wdzięcznie pozują rozemocjonowanym turystom. Nie pierwszy raz zatem poczuliśmy się jak klasyczni japońscy turyści, z których dotąd przecież naigrywaliśmy się (czyt. slangiem: darliśmy łacha/łachy)… Kolejny raz podczas tej wyprawy strzelaliśmy na potęgę z naszych aparatów – tym razem – w kierunku wylegujących się na słońcu „foczek”.

Po południu zjedliśmy przyzwoitą acz kwadratową pizzę w dzielnicy szumnie zwaną Little Italy i udaliśmy się w stronę kolejnej atrakcji turystycznej – Lombards Street. Cały bajer z tą ulicą polega na tym, że na jej bardzo krótkim w istocie odcinku (na oko jakieś 200m w linii prostej) jest dość mocno pokręcona. Pokręcona znaczy przy tym – ni mniej ni więcej – tylko kilka bardzo ostrych zakrętów, przy jednoczesnym bardzo dużym nachyleniu jezdni. Lombards Street pokonuje się w jednym kierunku – z góry w dół. Wieczorem dwugodzinna sesja (niekoniecznie fotograficzna ofkors) w outlecie Marshall’s przy jednej z głównych arterii miasta – Market Street. Dziewczyny wpadły w trans, ale to dopiero był przedsmak (w radiu powiedzielibyśmy z angielska – tease) tego co miało się wydarzyć.

Późnym wieczorem, po krótkim odpoczynku w hotelu – ruszyliśmy na spacer po okolicy. Niestety okolica pomimo  - przypominam – ŚCISŁEGO CENTRUM – obfituje w tłumy tzw. żuli pospolitych – nie mylić z kloszardami. Dzięki temu spacer w pobliżu Union Square był podniecający, w powietrzu wisiała przygoda i… śmierdziało na potęgę – od przemykających, koczujących, śpiących bezdomnych.

Zapraszam do przeczytania kolejnej części o drodze powrotnej do Los Angeles

kuba
kuba

Przejechałem Amerykę samochodem i chętnie Wam o tym opowiadam!

Czytaj także

Levanto – tam, gdzie fale uderzają najmocniej – zdjęcie 1
Ciekawe miejsca
Levanto – tam, gdzie fale uderzają najmocniej
Levanto to atrakcyjne miasteczko leżące we włoskiej prowincji La Spezia. Dzięki swoim niewielkim rozmiarom zapewnia zarówno mieszkańcom, jak i odwiedzającym je turystom możliwość spokojnego wypoczynku. Nie każdy wie, że miejscowość słynie z najsilniejszych fal w całych Włoszech, sprawiających, że czasem nie jest tu wcale tak cicho. Levanto mieści się w odległości ok. 60 km od Genui, natomiast od stolicy prowincji, miasta La Spezia, dzieli je dystans ok. 20 km. Posiada ładną, rozległą zatokę, częściowo chronioną od południowej strony. Jak na ironię, stanowiący tarczę przed atakami morskiego wiatru jęzor lądu jest jednocześnie przyczyną powstawania silnych fal, wysokich nieraz na 3-4 metry. Tworzą się głównie w centralnej części wód zatoki – jej sercu. Rozgniewane fale są łakomym kąskiem dla śmiałków, którzy przyjeżdżają tutaj zmierzyć się z żywiołem i, niczym dzikiego rumaka, spróbować ujarzmić jedną z nich za pomocą deski surfingowej bądź żagla. W okresie powstawania najsilniejszych fal surferzy zjeżdżają się do Levanto z całej Europy. Sporo osób planujących spędzić aktywny urlop na kempingu we Włoszech bierze pod uwagę ten fragment liguryjskiego wybrzeża również dlatego, że woda jest tutaj ciepła i bardzo czysta. Nie można zapomnieć przy tym o atutach na lądzie. Levanto może się pochwalić długą, piaszczystą plażą oraz dużą ilością zieleni – okoliczne tereny gęsto porastają drzewa oliwne i sosny.