Z kitem przez Europę i Maroko

Z kitem przez Europę i Maroko – główne zdjęcie

No więc w końcu udało się ruszyć w etap europejski. Po piątkowym objechaniu połowy Polski i załatwianiu ostatnich spraw oraz sobotnich zabawach z elektroniką, w końcu ruszyliśmy. Przez my, rozumiem siebie i Dominikę, która będzie mi towarzyszyć do Marsylii.

Jeszcze w piątek, dzięki Teo, udało się wygospodarować trochę miejsca na dachu auta. Taki wyjazd to jedna z tych chwil, gdzie każdy skrawek miejsca robi różnicę. Szczególnie, że nie mogłem przecież zostawić w domu, mojej już słynnej wśród znajomych, shishy. 

Niedziela cała w drodze. Niemcy, Austria, ostatnie tankowanie, bo przecież Ci Włosi to powariowali z cenami paliwa. No i Włochy :) GPS się przydał, a co ja patrzę. Źle skręciłem. O parking. Zostajemy na noc w sąsiedztwie kampera. 

Rano śniadanko i poszukiwanie sklepu, żeby zrobić doładowanie netu na karcie sim jeszcze z wyprawy na Maltę. Sklep mi przed nosem zamknęli. Bo co sjesta oczywiście. Damn you Italy. Czas, w oczekiwaniu na otwarcie spędziłem na podłączaniu paneli słonecznych. Tak się tylko zastanawiałem co Ci Włosi musieli myśleć. Obce auto i to dziwne, a koleś pół dnia lutuje jakieś kabelki. Jeszcze sobie pomyślą, że jestem jakich Ahmed the Terrorist. Ale nie stop. Blady jak ściana jeszcze byłem... Przynajmniej do południa...

Żeby Dominika czasem nie usnęła na stołu, pokazałem jej longboard. Jeszcze by nasz imidż zmienił się na polską rodzinę na wakacjach. A nie chwila białe skarpetki i klapki zostawiłem na później. Na razie niczym świstak zawijam te kabelki.

Potem nocna kąpiel w Gardzie i pierwszy spot, czyli Campione. Miejscówka dobra. Pięć metrów do wody. Tylko te ryby się tam przy brzegu tarmosiły jakby chciały sobie nogi wyhodować. Już mi ślinka leciał na myśl o kolacji. Hmmm... na płotki mi to nie wyglądało, ani na szczupaka. Jeszcze się okaże, że trujące. W zasadzie to nie byłem godny.

Kolejny dzień to w końcu kitesurfing :) Spot niestety płatny i to 10 euro. No a co tam, w końcu kite. Sam wybór miejsca nie był przypadkowy. Chwilę wcześniej poczytałem. Więc może się pochwalę, że wiem. No więc trzeba zacząć, że na Gardzie są wiatry termiczne. Występuje coś, na co na kursie Ika kazał mówić Venturi Effect. Garda jest podłużna i tylko w północnej części występuje wiatr. Prawe i lewe wybrzeże to góry i skały, wysokie na jakieś 100- 200m. Powietrze się nagrzewa i potem przeciska północy na południe z rana i w drugą stronę po południu. Popołudniowy wiatr jest silniejszy i występuje głównie na lewym brzegu. Poranny jest słabszy i na prawym brzegu. Najbardziej północna część jeziora jest zarezerwowana dla windsurferów. Niby kite’owcy za bardzo świrowali i ściskali się z promami. Najwyraźniej nas nie polubiły.

Od 13 coś się wiatr zaczął rozkręcać. Więc mniej więcej tak jak mity mówiły. Nie jest to raczej miejsce dla początkujących. Plaża nie jest za duża, a wiatr na niej świruje, więc trzeba uważać. Bez pływania pod wiatr się nie obejdzie, bo jak zwiewa to tylko na skały, albo w świat. Z resztą na spocie wymagają 3 stopnia IKO.

Zaskoczeniem natomiast był dla mnie sam wiatr. Spodziewałem się szkwałów i ciągłej zmiany siły. A tu wiało jak z suszarki 14- 15 węzłów. Nie wiem czy miałem farta, czy tak zawsze, ale jak dla mnie bomba.

Niestety nasze spanie na dziko, nie spodobało się włodarzą plaży i zaczęli coś wykrzykiwać. Stwierdziliśmy, że nie będziemy naginać gościnności i jeszcze wieczorem ruszyliśmy dalej. 

Ekipa ze spotu sprzedała nam niestety nie miłą informację. Cały region od Genui, aż do Francji jest wyjęty z kite’owania. A pierwszy spot to dopiero Cannes. Trochę się wierzyć nie chciało. Ale okazało się prawdą. Wybrzeże jest przepiękne i polecam się przejechać trasą wzdłuż niego. Nie autostradą, tylko samo wybrzeże. Widoki mega. Każdy skrawek, czegoś co można nazwać plażą jest zagospodarowany przez jakąś restaurację, albo plażę z leżakami. Więc z kite’m raczej nie łatwo. A i tak szczególnie nie wiało w tym czasie. 

Jako, że po wyjeździe z Campione spaliśmy w aucie na stacji benzynowej, stwierdziliśmy, że można tą jedną noc spędzić na kempingu. Szczególnie, że zbiornik na wodę jeszcze nie był podłączony, no i nie miał wody. Ciepły prysznic to fajna sprawa. Jakoś się o tym zapomina na co dzień. Z rana podpiąłem pompę wody, kran, zbiornik na full i ruszamy dalej... Całe 100 metrów dalej. Bo kiedyś w końcu trzeba pracować.

Pod wieczór zupełna nowość dla nas Polaków. Pizza!!! Ten jakże wyszukany posiłek nie dotarł jeszcze do naszego kraju. W takim na przykład, Wrocławiu nie sposób znaleźć jakąś pizzerię...

Pizza pizzie nie równa. Taką typową włoską, na cienkim cieście, bez tony różnych dodatków już tak łatwo nie jest znaleźć. I nie mówimy tu o sytuacji, gdzie kucharz posępił w czasie przygotowywania.

No ale jedziemy dalej. W nocy docieramy do Monako. I na dzień dobry kontrola drogowa. „Haszish, marichuana, malboro?”. A nie sorki, to było w Paryżu. „Documents please”. Wszystko miło i kulturalnie. Fotka na baj baj.

Przejeżdżamy fragmentami toru, gdzie rozgrywany jest wyścig Formuły 1 i zatrzymujemy się przy tym placu, gdzie średnia wartość auta to pół miliona złotych, jak nie baksów. Ludki są tam obrzydliwie bogaci. Nawet taksówkarze jeżdżą nowiutkimi Bentleyami.

Chyba nie potrafiłbym żyć w takim przepychu... za długo ;) Ale tak serio to wysoce elokwentne rozmowy w smokingu o przejęciach pól naftowych i kopalni diamentów to nie mój styl, więc jedziemy dalej.

Dojeżdżamy do Cannes i okazuje się, że faktycznie można zaparkować auto na samej kitesurfingowej plaży, tfu asfalcie. Ale niestety ze spaniem już nie tak kolorowo. Powiedzmy, że nasz namiot dachowy jest średnio dyskretny. Policja co raz przyjeżdżał podglądać jak miejscowa młodzież szalała. Raz w radiowozie, raz po tajniacku. Spanie tam odpadało, więc sytuacja nie za ciekawa. Środek nocy... 

Kite po żabojadzku

Jak pisałem wcześniej, kiedy dojechaliśmy do Cannes było już późno i nie specjalnie mieliśmy gdzie spać. Hałas i ciągłe patrole policji stały nam na drodze.

Czasami jednak z odrobiną szczęścia problemy się same rozwiązują. Bez szczególnego pomysłu co dalej zajęliśmy się degustacją wcześniej kupionego wina.  Przysiadł się do nas miły Francuz. Zaproponowaliśmy szklankę, ale był muzułmaninem i to w środku Ramadanu, więc odmówił. Potem dołączyli się jego znajomi, zaczęliśmy opowiadać co my w ogóle tam robimy. Idea wyprawy im się bardzo spodobała i zaproponowali nam pomóc. Pierwszą noc, a w zasadzie już poranek spędziliśmy u Ichema, z męską częścią ekipy. Po południu, jak już się z łóżka zeskrobaliśmy, pojechaliśmy na plażę. Ja zabrałem się do pracy, a Dominika z dziewczynami poszła się smażyć. Tego wieczoru mieliśmy spać u Beverly i Sharleen, sióstr, które całkiem niedawno przeprowadziły się do Cannes. W nocy impreza, więc snu nie mieliśmy zbyt wiele.  

Następny dzień miał być TYM dniem, czyli dniem, którego nie mogłem się doczekać. A mianowicie, dniem, w którym kupię świeże krewetki i przyrządzę je na plaży. Miały być wprawdzie kupione w porcie, a nie w sklepie i zrobione na plaży, a nie parkingu przy niej, powiedzmy, że było wystarczająco blisko. Te drobne niedogodności zrekompensowaliśmy sobie ilością, trzema rodzajami krewetek i świeżą bagietką. Krewetki obowiązkowo z czosnkiem i przyprawami, smażone na oleju z oliwek. Wyszło przepysznie.

Potem jeszcze trochę zabawy z longboardem i ruszyliśmy w stronę Hyeres, gdzie miało lada dzień wiać. 

Nie, nie pojechaliśmy tak prosto, bo jeszcze był przystanek w Sant Tropez i słynnej plaży Pampelone, gdzie podczas gdy Dominika raczyła się kąpielami wodnymi i słonecznymi, ja zająłem się pierwszą drobną naprawą auta.

Do Hyeres dotarliśmy pod wieczór i jak zwykle nasze miejsce noclegowe było malownicze. No i udało się zaliczyć małą sesję kite’ową. Następnego dnia w końcu i Dominika skorzystała z wiatru, podczas swojej pierwszej lekcji kitesurfingu. Niestety była to zarazem jej ostatnia lekcja na wyprawie ze mną, gdyż następnego dnia z uwagi na tłumy ludzi na plaży i w wodzie, nie było warunków na kolejną lekcję. Wieczorem pakowanie i droga na lotnisko, gdyż niestety urlop Dominiki miał się ku końcowi.

Zostałem sam i zacząłem się zastanawiać nad kolejnym spotem. Znajomy polecał mi Sete, ale windguru radziło, że lepiej zatrzymać się wcześniej, kawałem pod Marsylią. Na mapie miejsce wyglądało bardzo ciekawie. Laguny, wydmy, piasek i nic szczególnie więcej. Stwierdziłem, że co mi szkodzi podjechać i zobaczyć. GPS niestety miał złe dane i droga, którą wybrał była zamknięta. Ale kilka słów kluczy, trochę gestykulacji i już jestem na dobrej drodze. Niezbyt długo jednak, bo asfalt szybko się skończył, potem szuter, pył, piasek i małe kamyczki. Trochę byłem zaskoczony jak zobaczyłem dwa wielkie kamienie na środku drogi. Dosłownie przecisnąłem się między nimi, ocierając o nie oponami. Jak się potem okazało Lagounes de Beouduc to park narodowy. A we Francji w parkach narodowych można sobie namiot rozbić :) Kamienie na drodze były natomiast blokadą dla tirów, które kiedyś tam wjeżdżały z tonami nagłośnienia, hektolitrami alkoholu i setkami ludzi. Po rave parties, które się tam odbywały zostawały śmieci, zniszczone wydmy i bezsenne noce ludzi, który przyjeżdżali tam po prostu odpocząć. Do najbliższej wioski jest stamtąd jakieś 30 km, więc taki imprezowy tir nie stanowi czegoś wymarzonego i oczekiwanego przez szukających ciszy i spokoju turystów odwiedzających to miejsce.

Teraz to prawdziwy kitesurfingowy raj. Przez 5 dni, które tam spędziłem setki latawców i aż jednego windsurfera. Nie wiem dlaczego tylko jednego, ale nie zaprzątałem sobie tym głowy i korzystałem ze świetnych warunków wiatrowych. Poznałem dużo ciekawych ludzi, jadłem belgijski chleb na patyku z ogniska i w końcu w pełni wykorzystywałem potencjał auta i jego przygotowanie.

Kolejny przystanek to Montpellier, gdzie odwiedziłem starych znajomych. Trochę pracy było przy aucie. Bagażnik ciężko znosił ciężar sprzętu, więc z pomocą Freda i wózka widłowego z Lidla zdjęliśmy wszystko z dachu. Następnie przednia belka, która była najbardziej wycieńczona życiem, została wymieniona na dwie nowe. Przy okazji zamieniłem też miejscami bagażnik z namiotem, dzięki czemu mam łatwiejszy dostęp do rzeczy w bagażniku, a i plandeka od namiotu daje się teraz lepiej zakładać.  

Te, wydawać by się mogło, drobne rzeczy, zajęły mi całe dwa dni. Nie chciałem więc już dłużej czekać i w nocy ruszyłem w kierunku Leucate. Prognoza na następny dzień była świetna. Moje plany popsuł jednak pewien kierowca ciężarówki, który upodobał sobie środek drogi, jako swój prywatny pas ruchu. Skosił moje lusterko, które wybiło mi boczną szybę. Następnie jakby nigdy nic, bez naciskania na hamulec pojechał dalej. Zawróciłem i zacząłem go gonić. Jazda po polach mu nie pomogła. Jak droga się skończyła w końcu się zatrzymał. Po angielsku oczywiście nic. Tylko jak zdarta płyta powtarzał „se bon”. Jak „se bon” to gdzie moja szyba? Zrobiłem zdjęcie tablic i zacząłem dzwonić po policję. Jak byłem na linii, delikwent znowu uciekł. Z panią na linii udało się dogadać, ale w polskim stylu radiowóz się nie pojawiał. Przecież nikt nie zginął... No to dzwonię na ten numer jeszcze raz. Tłumaczę po angielsku o co biega, na co słyszę „ne parle angle” i słuchawka w dół. Zatkało mnie. Dzwonię jeszcze raz. Tym razem bez słowa słuchawka w dół. No kurcze pieczone, kogoś by mordowali a kolega ne-parle-angle: se la vie. Romantyczna frywolność na linii alarmowej powala.

Sprawa skończyła się na komisariacie następnego dnia. Po numerach auta faceta znaleźli i kazali przyjechać. Jak przyjechał to stwierdził, że to była moja wina, a uciekał bo ja byłem agresywny.

A moją „agresję” zobaczył w środku nocy, w oddalającym się aucie, bez lusterka wstecznego. Równie dobrze mógł powiedzieć, że myślał, że jestem kosmitą i chcę go porwać. W końcu auto miało światła, a wiadomo światła = kosmici.

Kolejny dzień zabawy z autem, szyby oczywiście nie było. Więc zamówiłem z dowozem do stacji za Leucate, a tymczasem dostałem piękną szybkę plexi w gratisie. 

Po tym jak mnie Francuzi i Belgowie nastraszyli jak to niebezpiecznie jest w Hiszpanii już się miałem pytać, czy czasem może pancernych nie mają. Więc z lusterkiem od Renault Kangoo, dobranym z pomocą Silka z Norauto i szybą z plexi, ruszyłem do Leucate.

Miałem nadzieję, że uda mi się jeszcze popływać. Moje nadzieje rozwiał chłopak, który wodował latawiec z braku wiatru. Jak się okazało trochę go zwiało, więc pomogłem mu się ogarnąć i powiozłem w miejsce gdzie miał skuter. Swoją drogą to nie wiem czy to był bardziej skuter, czy bardziej power tape, ale jeździł. Poznałem jeszcze wtedy Oliviera i Katerinę, parę kitesurferów ze Szwajcarii, więc wieczór minął miło. Następny dzień to fajny wiatr i nowe znajomości z ludźmi z całej Europy. La Palme to pierwsze miejsce od Rugii, gdzie woda była płytka, więc można było trochę nowych rzeczy popróbować. Nie zachęcały tylko meduzy wielkości melona. Na szczęście w kontaktach z meduzami obowiązuje zasada z dużej burzy mały deszcze, więc nie były zbyt parzące. Potem w Hiszpanii widziałem jeszcze większe okazy.

Z ciekawych ludzi spotkałem tam jeszcze młodego chłopaka, który przyznał się, że aby móc uprawiać kitesurfing hodował marihuanę. Z tego co widzę, w Hiszpanii taki „biznes” jest jeszcze bardziej popularny. Tylko, że prawo jest też bardziej liberalne. 

Następny przystanek to Saint Cyprien. Wiatru niestety za mało, ale za to ciekawi ludzie, o których już pisałem.

Następnego dnia szyba w aucie wróciła na swoje miejsce. Jeszcze miłe spotkanie z kolejną starą znajomą, która miała praktyki w Banyuls-sur-Mer i Hiszpania.

Vive la Espana

Powiedzmy delikatnie, że Hiszpanią zostałem trochę nastraszony. Belgowie, Francuzi, Holendrzy, Szwajcarzy, wszyscy mówili „uważaj w Hiszpanii”. W historiach przewijały się również opowieści o napadach z bronią w ręku i lufą przy skroni.

Po takich opowieściach jest się trochę uprzedzonym. Więc profilaktycznie stwierdziłem, że wybiorę pobyt na kempingu. Na moje nieszczęście był to szczyt- szczytu sezonu, więc ceny powalały na na kolana. 45 euro za nocleg na kempingu, dla jednej osoby, i na dodatek nie było łatwo znaleźć wolne miejsca. Szczęka mi opadła, ale zagryzłem zęby i ok, tylko w Katalonii, gdzie niby polują na obce rejestracje samochodów. Kemping był jakieś 200m od morza i był z basenem!!! 

Z basenem, z którego oczywiście nie skorzystałem, ale mogłem. Jeszcze, żeby wątpliwości nie było, to cena powyższa nie obejmowała wyżywienia. Więc spokojnie, za tyle można w Hiszpanii wynająć hotel. 

Katalonia niezbyt przepada za kitesurferami. Jedynym wyjątkiem jest zatoka od Roses do Sant Pere Pescador, gdzie byłem i jeszcze jakiś jeden spot bliżej Barcelony. Miejsce super, beach bar, morze, plaża, wiatr. Nadal trochę z boku, więc więcej facetów, niż pięknych kobiet w bikini, no ale powiedzmy, że dość blisko do raju.

Jak spoglądałem na prognozę to miałem uśmiech od ucha do ucha, ale lokalesi byli mniej uradowani. Tak uwielbiana w Leucate tramontana, czyli północno-zachodni wiatr, nie jest w tym rejonie gorączkowo wyczekiwany. Pewnie dlatego, że jest trochę nierówny, a Ci lokalesi nie byli raczej na Tarifie przy levante ;)

Mnie się całkiem fajnie pływało. Pewnego dnia przetestowałem dnia latawce od 7, przez 10, do 12 metrów, więc trochę zmiennie, ale poczucie kitesurfingowego spełnienia było. 

Mój plan zakładał, że kolejnym przystankiem będzie Alikante, którego moja znajoma raczej nie polecała. Zasięgnąłem więc opinii w szkółce. Dostałem dwie miejscówki Delta de l’Ebre i Capo de Gato. „Jestem dość elastyczny”, więc czemu nie.

Delta de L’ebre to miejscówka trochę podobna do naszego Helu. Długi półwysep, płytka i ciepła woda. Niestety wiatry termiczne nie działają tam zbyt dobrze.  Podobno zimą... znaczy tą hiszpańską zimą, czyli jakby w czasie naszego lata, wiatry są tam silniejsze. Mnie udało się tam zaliczyć małą sesyjkę. No powiedzmy, że czekam aż Nobile wprowadzi Breeze, czyli lekko-wiatrowy latawiec. Nie mniej ciekawe jest to miejsce, warte odwiedzenia na jakimś zimowym tripie.

Z kolei, druga polecona mi miejscówka, to niebo na ziemi. Capo de Gato to wręcz obowiązkowy spot. Najpierw równina a potem wielka góra, która zarazem jest półwyspem. Widoki zapierają dech w piersiach, a przejażdżka drogą podbija fajnie poziom adrenaliny we krwi. Miałem niestety mało czasu, bo w nocy miałem odebrać z lotniska w Maladze Matta, Polaka, który pochodzi z Wrocka, ale na stałe mieszka w Barcelonie. Przeprowadził się tam w pogoni za wiatrem, a do mnie chciał dołączyć na klika dni w ramach długiego weekendu.

Wracając do Capo de Gato, zobaczyłem dwa latawce, więc już zacierałem ręce. Woda praktycznie idealnie płaska, ale wiatr offshore. Jak się okazało, jeden z kitesurferów to aktualny mistrz Hiszpanii juniorów (przynajmniej tak zrozumiałem), który był z bratem i ojcem, właścicielem motorówki. Z grupki została wytypowana szczęśliwa dziewczyna, która tłumaczyła mój angielski na hiszpański. Tym sposobem zapewniłem sobie darmowe rescue w mega lokalizacji i super warunkach. Przy dwóch gościach, którzy czesali handle passy to z moim backrollem wyglądałem jak amator, niemniej zszedłem z wody z szerokim „banankiem”. 

Zlekka spóźniony, odebrałem Matta i ruszyliśmy na Tarifę. Tak TĄ Tarifę. Jak już wcześniej pisałem ???? Tarifa nie zostanie jednak moim ulubionym spotem. 

W czasie jak tam byłem z Mattem, levante było jednak trochę ugrzecznione i aż tak nie szarpało. Niemniej, był to jeden z pierwszych razy, kiedy użyłem latawców T5, czyli bowów od Nobile. Przeważnie wolę C-shapowe hybrydy Fifty-fifty. Ale przy tak nierównym wietrze, konstrukcja bow, po prostu sprawdza się lepiej.

Po raz kolejny miałem okazję też sprawdzić moje umiejętności instruktorskie. Szczęśliwy ze mnie instruktor, bo uczyłem dwie fajne dziewczyny. 

W niedzielny poranek ruszyliśmy w kierunku Maroka, żeby sprawdzić jak się pływa w Moulay Busalham, a w poniedziałek Matt miał złapać samolot z Casablanki.

 

CDN...

mjedras
mjedras

Podróżuję, zbieram wspomnienia, żyję chwilą.

Czytaj także